„Któż jak nie Bóg?” – znamy odpowiedź to na pytanie
Motyw nawrócenia człowieka stojącego z daleka od Pana Boga czy ateisty, w literaturze nie stanowi żadnego novum.
„Któż jak nie Bóg?” Wydawnictwa Fronda jest książką bardzo osobistą, emocjonalną, pełną opisów doświadczania łaski wynikającej z poznawania i „przylgnięcia” do Boga. To historia Jennifer Fulwiler, która odnalazła Boga w swoim życiu. Czym jej narracja różni się od innych świadectw?
Niestety, lektury wcześniejsze wywoływały u mnie uprzedzenie, że oto leży przed oczami kolejna opowieść, jak to nowoczesna i „postępowa” ateistka, za sprawą cudownych zbiegów okoliczności, budzi się następnego dnia i zaczyna gorliwie wielbić Pana Boga i głosić Słowo Boże (nb. Kościołowi znane są przypadki tzw. „gwałtownych nawróceń” – św. Paweł się kłania!).
Niewiele wiedziałem i rozumiałem z życia chrześcijan w Ameryce. Wiedza ta pochodziła na ogół z ekranu TV. Zresztą ostatnio katolicka mniejszość w Ameryce stała się przedmiotem gwałtownych napaści i agresji po ujawnieniu kilku głośnych przypadków pedofilii i homoseksualizmu wśród kleru. Mnie osobiście poruszył opis działalności pastorów „handlujących” religią. Poczułem ogromne oburzenie wobec faktu, że religia jest tam traktowana jak towar. I zarazem przestałem się dziwić, że tak wielu Amerykanów wybiera – wzorem autorki i jej rodziców – obojętność.
Niewierząca poszukująca
Zgoda, Jennifer była ateistką. Jednak nie zajmowała się zdejmowaniem krzyży w kampusach czy uniwersyteckich bibliotekach, nie była tropicielką afer i nie naśmiewała się ze starszych modlących się kobiet z Południa.
Wychowywała się w rodzinie całkowicie obojętnej na wiarę, więc dla zabawy niszczyła Biblię (w Ameryce jest ogólnie dostępna, miliony egzemplarzy rozdawane są za darmo). Mało tego – drwiła z kolegów chodzących na katechezy czy rozmawiających o Bogu.
Już jako dojrzała kobieta, Fulwiler rozpoczęła karierę, poznała i zakochała się w chłopcu który – ku jej zaskoczeniu – przyznawał się do wiary. Wkrótce została żoną Joego. Mąż, mimo deklaracji, pozostawał w sprawach wiary indyferentny.
Inteligentni i wrażliwi ludzie rozmawiają ze sobą, dyskutują. Owocem tych rozmów były wątpliwości, które poruszyły serce Jennifer.
Nowe życie
Kluczowym momentem było przyjście ich pierwszego dziecka na świat. Obowiązki żony i mamy nie przeszkadzały, by zacząć ocierać się o sprawy wiary. W przypadkowo kupionej książce znalazła relację człowieka, tak jak ona – ateisty – który podjął się prowadzenia swoistego dziennikarskiego śledztwa. Sprowadzało się ono do stwierdzenia, że Jezus naprawdę – co dla autorki wcale nie było takie oczywiste – istniał.
Był to moment wstrząsu i powolnego przewartościowywania dotychczasowych poglądów. Jennifer została blogerką, szukała kontaktu z podobnie myślącymi. Szukała też książek na temat wiary i zmagała się ze swoimi wątpliwościami.
Chodziło też czasami o całkowicie sprzeczne kwestie interpretacyjne Pisma Św. i Prawd Wiary. Tu chrześcijanie nie popisali się jednością i spoistością przekazu. Liczne amerykańskie kościoły i ich odłamy, czerpiące z luterańskiej herezji, gorąco się spierały, przedkładając własne widzenie nad poglądy innych. To denerwowało autorkę i stało się powodem jej duchowych rozterek.
Bez fajerwerków
W przypadku Jennifer rozpoczęty proces dochodzenia do wiary był długi i żmudny. Nie było tu żadnych efektownych „cudowności” i „przyspieszonego bicia serca”. To była świadoma, mozolna i uparta dążność dochodzenia do Prawdy Objawionej w Jezusie Chrystusie.
Fulwiler prowadząc własną „wojnę” nie utraciła trzeźwego postrzegania świata, podchodząc do swoich przemyśleń i odkryć racjonalnie i ostrożnie. Prowadzenie bloga było strzałem w dziesiątkę. Na jego stronach rozmawiała z przyjaciółmi i z przypadkowymi czytelnikami. Dzięki nim wszystkim mogła uzupełniać swoje lektury, m.in. o dzieła C.S. Lewisa czy G. Chestertona.
W kwestiach mordowania dzieci, antykoncepcji i medycznego samobójstwa na życzenie, sięgnęła pragmatycznie po naukowe dokumenty, takie jak „Raport zespołu badawczego z Dakoty Południowej na temat aborcji”. Ważne też okazały się własne doświadczenia związane ze zdrowiem, ponieważ lekarze „ostrzegali” ją przed kolejnymi ciążami, a ona ich opinie – mówiąc delikatnie – ignorowała.
Ambitne dzieło
„Któż jak nie Bóg?” jest książką trudną – dlatego lojalnie ostrzegam. Czytelnik nie znajdzie tu naiwnych moralitetów, opisów sytuacji nadzwyczajnych czy wątków „sensacyjnych” i klimatu niezwykłości. Drogę prowadzącą do wiary, którą odnalazła wraz z mężem w Kościele katolickim, można przedstawić jak jazdę po wertepach. Każdy krok, każdy etap to nowe sytuacje i wyzwania, które autorka musiała pokonywać sama. Żeby mieć do siebie szacunek, żeby także dać przykład i siły mężowi. Ale trzeba mieć wiele odwagi, żeby ten pierwszy krok uczynić.
To historia kobiety i mężczyzny „czyhających na Boga”. Jennifer spodobało się wpierw prowadzenie „śledztwa”, zbieranie przekonujących dowodów, trzeźwa ocena własnej sytuacji, po czym dopiero przyszło zrozumienie i nawrócenie.
A gdybym miał polecać – szczególnie kieruję tą książkę do ludzi, którzy zawsze widzą Kościół w „krzywym zwierciadle”, stojąc wygodnie z boku. To książka adresowana także dla tych, którzy mają uprzedzenia, pretensje i ciągłe obawy. Gdy będą jednak uczciwi – jak autorka – na końcu może się okazać, że czeka ich zaskoczenie i wspaniała niespodzianka. Radość z odnalezienia drogi do Pana Boga.
Przekaż wieści dalej!