5 kwietnia 2024
HistoriaPublicystyka

Giedroyć, Ukraina i my, czyli absurdy polskiej polityki wschodniej

„Noworosja” czyli Doniecka i Ługańska Republika Ludowa/fot. Olegzima, CC BY-SA 4.0, Wikimedia Commons

Czego chce Moskwa?

Scenariusz, w którym Rosja zajmuje całą Ukrainę aż po Bug jest nierealistyczny. Rosji zależy jedynie na zajęciu Ukrainy wschodniej i południowej (wybrzeże Morza Czarnego). Z trzech powodów: Po pierwsze, rzeczone obszary państwa ukraińskiego są w ogromnej większości zamieszkane przez ludność rosyjskojęzyczną i prawosławną – ludzi, którzy tak naprawdę mentalnie i kulturowo są Rosjanami. Na co dzień w swoich domach posługują się językiem rosyjskim (a nie ukraińskim), oglądają rosyjską telewizję i z rezerwą traktują rządowe projekty przymusowej ukrainizacji wszystkich dziedzin życia. Właśnie dlatego Rosja tak łatwo zajęła Krym – praktycznie bez jednego wystrzału.

Na Krymie wojsko ukraińskie po prostu złożyło broń i przeszło na stronę wroga. Akty oporu wobec rosyjskich „zielonych ludzików” były niezwykle sporadyczne, wręcz incydentalne. Czyż nie jest to zdumiewające? Nie dla osoby, która zdaje sobie sprawę z faktu, iż Ukraina jest państwem wewnętrznie podzielonym i to na wielu płaszczyznach: językowej, religijnej, kulturowej i ekonomicznej, a przede wszystkim – mentalnej.

Znacząca część mieszkańców Ukrainy nie czuje żadnego związku z forsowaną przez kijowski rząd wizją „ukraińskości”, w której dominującą rolę odgrywa ideologia banderowska, zafałszowana i megalomańska aż do granic śmieszności polityka historyczna, nienawiść do Rosjan i pogarda wobec Polaków. Bardziej atrakcyjna dla tych osób wydaje się perspektywa bycia częścią „ruskowo mira”, który oferuje im silną tożsamość, stabilność gospodarczą i polityczną, a przede wszystkim dumę z bycia obywatelem państwa – jednego z trzech najsilniejszych graczy rozdających karty na arenie międzynarodowej zaraz po USA i Chinach. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt, iż rosyjskojęzyczna część społeczeństwa ukraińskiego pozostaje pod wpływem oddziaływania rosyjskiej propagandy medialnej.

Ukraińskie władze jeszcze do niedawna nie miały żadnego pomysłu, jak przyciągnąć – przede wszystkim w sferze mentalnej i duchowej – tę ogromną rzeszę swoich obywateli i sprawić, by sercem i duszą zaczęli utożsamiać się z państwem ukraińskim, by poczuli się prawdziwymi Ukraińcami i tylko Ukraińcami. Piszę „do niedawna”, gdyż w ostatnim czasie miały miejsce wydarzenia, które diametralnie zmieniły krajobraz religijny Ukrainy. Chodzi mianowicie o nadanie autokefalii Ukraińskiemu Kościołowi Prawosławnemu Patriarchatu Moskiewskiego.

Nie będę w tym miejscu szerzej rozpisywał się na temat tego epokowego w świecie prawosławnym wydarzenia. Wspomnę jedynie, iż poczyniono ogromny krok w kierunku całkowitego uniezależnienia ukraińskiego prawosławia od Moskwy. Władze Ukrainy na czele z prezydentem Petro Poroszenką w genialny sposób wyzyskały narastające między UKPPM a jego moskiewskimi zwierzchnikami animozje. Rosja tym samym straciła kolejny pretekst do interwencji „w obronie ludności prawosławnej” (my, Polacy, skądś pamiętamy te słowa, nieprawdaż?) na Ukrainie. Sądzę, że uniezależnienie ukraińskiego prawosławia od wpływów rosyjskich należy rozpatrywać w szerszej perspektywie długofalowej strategii Kijowa, jako początek całego procesu – jak ja to nazywam – „ukrainizacji Ukrainy”, czyli przywracania społeczeństwu ukraińskiemu tożsamości ukraińskiej.

Drugi powód, dla którego ewentualna ekspansja rosyjska na Zachód ograniczy się do Ukrainy wschodniej, wynika z prostej kalkulacji ekonomicznej. Na wschodzie Ukrainy znajdują się ogromne złoża bogactw naturalnych, istnieje tam również dobrze rozwinięta infrastruktura przemysłowa, której przejęcie w sposób znaczący wzmocniłoby rosyjską gospodarkę – w dużej mierze opartą na wydobyciu i eksporcie bogactw naturalnych.

Po trzecie, kontrola nad ukraińskim wybrzeżem Morza Czarnego oznacza de facto hegemonię polityczną i ekonomiczną w tym regionie. Rosja będzie dążyła do odcięcia Ukrainy od morza. W ten sposób zyska możliwość poszerzenia swojej strefy wpływów i bezpośredniego oddziaływania na państwa bałkańskie.

Rosjanom zupełnie nie opłaca się zajmować Ukrainy ZACHODNIEJ. Jest to region rolniczy, zacofany i żałośnie ubogi. Nie ma tam praktycznie żadnych wartościowych surowców naturalnych. Przemysł – bardzo słabo rozwinięty. A co najistotniejsze – mieszkańcy tej części Ukrainy są mocno przywiązani do kultury i języka ukraińskiego. Spora część z nich wyznaje ideologię banderyzmu, którego zresztą zachodnia Ukraina jest kolebką. Zachodnich Ukraińców cechuje niezwykle wrogie nastawienie do Rosji. Zajmowanie zachodniej Ukrainy z punktu widzenia Rosjan nie ma najmniejszego sensu. Trzeba być idiotą, żeby zajmować tereny, które nie przedstawiają żadnej wartości dla gospodarki, a w dodatku są zamieszkane przez wrogo nastawioną ludność. Aneksja Ukrainy Zachodniej skończyłaby się jednym wielkim rozlewem krwi, bo Ukraińcy masowo wyszliby na ulice, żeby protestować przeciwko rosyjskiej okupacji. Doszłoby do krwawych zbrojnych starć z rosyjską milicją i wojskiem, a Ukraińcy mogliby krzyczeć „patrzcie jak konamy pod rosyjskim butem na oczach całego świata!”. Komu to potrzebne? Na pewno nie Rosjanom.

Putin – szaleniec czy mistrz strategii?

Żeby przewidzieć możliwy zakres i kierunek ekspansji rosyjskiej, musimy zacząć myśleć jak Rosjanie. Kremlowscy decydenci – wbrew temu, co niektórzy sugerują – myślą jak najbardziej racjonalnie, kierując się regułami geopolityki. Są niebezpieczni, ale też- przynajmniej do pewnego stopnia – przewidywalni. Pamiętam, jak kilka lat temu, obserwując wydarzenia na kijowskim Majdanie, toczyłem dyskusję z pewną znajomą, dosyć mocno zaangażowaną w sprawy ukraińskie. Kiedy w mediach pojawiła się informacja o „zielonych ludzikach” na Krymie, ona stwierdziła, że Rosjanom nie uda się zająć Krymu, a Putin zostanie w ekspresowym tempie pokonany przez zmobilizowaną i zjednoczoną jak nigdy armię ukraińską. Była o tym święcie przekonana. Ja stwierdziłem: „Putin zajmie Krym, ale nic więcej nie ugra”. Nawet założyliśmy się w tej sprawie. Przegrasz – powiedziała – masz mi wysłać butelkę whisky w prezencie. „Jeśli wygrasz, to ja Ci zafunduję soczek Sandora (ukraiński).” (czytelnikowi spieszę z wyjaśnieniem, że nie piję alkoholu) O, jakież było jej zdziwienie, gdy okazało się, że „zielone ludziki” z taką łatwością zajęły Krym. Soczku do tej pory nie dostałem.

Ostatnimi czasy bardzo modne jest straszenie Rosją, a zwłaszcza Putinem. Rosyjskiego prezydenta przedstawia się jako osobę niezrównoważoną psychicznie. Szaleńca, który w każdej chwili jest gotów nacisnąć atomowy guzik i rozpocząć III wojnę światową.

Prawda wygląda zgoła inaczej, i wie o tym każdy, kto choć trochę interesował się biografią Władimira Władimirowicza. Putin jest dokładnym przeciwieństwem szaleńca. To zimny, wyrachowany KGB-ista, który osiągnął perfekcję w sztuce panowania nad emocjami i manipulowania ludzkim zachowaniem.

Putin postępuje na wskroś racjonalnie – nieustannie kalkuluje, jak daleko może się posunąć i nigdy nie posunie się nawet o jeden krok za daleko, bo jest za dobry w tym, co robi. Rozszyfrowywanie umysłu Putina przypomina grę w szachy z Kasparowem. Oczywiście, najłatwiej powiedzieć: „Putin to szaleniec, nie wiadomo, czego się po nim spodziewać”. Takie stwierdzenie jest jednak wyrazem intelektualnej kapitulacji. Sorry, ale geopolityka to nie gra w kółko i krzyżyk.

Są jednak, także w naszym kraju, światłe i przenikliwe umysły, które od lat zgłębiają rosyjską strategię. Niestety, jak niejednokrotnie zwracał uwagę dr Leszek Sykulski, wszelkie próby racjonalnego badania rosyjskiej myśli geopolitycznej uważa się za przejawy niebezpiecznej „rusofilii”, a nawet za zdradę ojczyzny.

Wśród polskich polityków panuje przekonanie, że „jeśli Rosja zaanektuje Ukrainę, to następna w kolejce będzie Polska”. Jak wykazałem powyżej, Rosja nie ma powodu, by zajmować całość terytorium Ukrainy, a tym bardziej terytorium Polski. Tego typu sugestie są efektem ignorancji i braku zrozumienia rosyjskich priorytetów strategicznych, a przede wszystkim niedostrzegania różnicy w sytuacji politycznej Polski i Ukrainy.

Polska to członek Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Państwo posiadające na swoim terytorium bazy wojsk amerykańskich i zamieszkane przez ludność rzymskokatolicką o silnej tożsamości narodowej, przywiązaną do tradycji i języka ojczystego. Ukraina z kolei nie jest ani członkiem UE, ani NATO, zaś nieomal połowa jej ludności posługuje się językiem rosyjskim i znajduje się w orbicie wpływów rosyjskich mediów, nie utożsamiając się z forsowaną przez rząd w Kijowie wizją „ukraińskości”.

Atak Rosji na Polskę z dużym prawdopodobieństwem oznaczałby początek III wojny światowej. Aneksja Krymu i bunt prorosyjskich separatystów w Donbasie – jak widać – żadnego konfliktu na skalę światową nie wywołały i nie wywołają.

Białoruś – sprawa przegrana koncertowo

Wróćmy zatem do tematu owej sławetnej wyrwy w wyjątkowo nieszczelnym Giedroyciowskim murze. Jak zapewne się domyślasz, drogi Czytelniku, dziurą tą jest Białoruś. Jak do tego doszło, że prezydent Łukaszenka oficjalnie ogłosił chęć pójścia z Rosjanami na Polskę? Przyczyniła się do tego długoletnia, prowadzona z zadziwiającą konsekwencją – FATALNA polityka naszych rządzących wobec Białorusi.

Polskie elity polityczne od samego początku traktowały prezydenta Łukaszenkę jako wroga i dyktatora, nie jako partnera. Za wszelką cenę, nie oglądając się na polską rację stanu, dążono do obalenia władzy Łukaszenki i demokratyzacji naszego wschodniego sąsiada. Jak to trafnie ujął dr Leszek Sykulski, polscy decydenci uwierzyli, że mają do spełnienia doniosłą dziejową misję – niesienia „kaganka demokracji” zacofanemu ludowi białoruskiemu i wyzwolenia Białorusi z rąk „tyrana”.

Nie muszę chyba mówić, że tego typu działania były postrzegane przez stronę białoruską jako niedopuszczalna ingerencja w wewnętrzne sprawy Białorusi, jako rodzaj dyplomatycznego sabotażu. Warto zauważyć, że polscy rządzący, pytani o powody bezkrytycznego wspierania Ukrainy, ochoczo powoływali się na rzekomy pragmatyzm takiej postawy – jednocześnie prezentując górnolotny kompletnie oderwany od rzeczywistości, szkodliwy dla polskiej racji stanu IDEALIZM w relacjach z Białorusią.

Swoisty symbol głupoty i niekonsekwencji cechującej naszą politykę wschodnią stanowi działająca od dawna na Białorusi telewizja Biełsat. Jak twierdzi jej dyrektor, pani Agnieszka Romaszewska, zasadniczym celem istnienia i działania tego medium jest wspieranie demokratycznych przemian na Białorusi (czyli: walka z dyktaturą Łukaszenki) oraz reprezentowanie polskiej mniejszości narodowej. Problem w tym, że cele te wzajemnie się wykluczają: Im bardziej Biełsat wspiera demokratyczną opozycję i walczy z reżimem, tym większym represjom i szykanom poddawana jest mniejszość polska na Białorusi.

Telewizja Biełsat dysponuje znaczącym zapleczem medialnym i technicznym: posiada aż 9 obcojęzycznych kanałów na portalu YouTube. Polski rząd przeznacza ogromne pieniądze na utrzymanie i rozwój tej stacji – pieniądze, które wyciągnął z mojej i Twojej kieszeni. Ogromne marnotrawstwo.

Polska i Ukraina: Syndrom sztokholmski

W relacjach z Ukrainą polski rząd zachowuje się jak banda eunuchów, którzy z oddaniem służą swojemu Panu, będąc na każde jego skinienie i spełniając wszystkie jego zachcianki. Wiernopoddańczą postawę wobec naszego wschodniego sąsiada maskują medialną propagandą, w której przedstawiają się jako autorzy kolejnych „sukcesów” w „zacieśnianiu współpracy” z rządem ukraińskim. Na wspólnych zdjęciach z ukraińskimi politykami oraz w wypowiedziach medialnych roztaczają aurę pewności siebie, stwarzając iluzję profesjonalizmu i kompetencji.

Jednakże wewnętrzna niespójność tego przekazu nawet u zupełnie przeciętnie inteligentnego odbiorcy wywołuje, a przynajmniej powinna wywoływać dysonans poznawczy. Bo jak skomentować sytuację, w której PiS z podkulonym ogonem wycofuje się z zapisów ustawy o IPN dotyczących penalizacji banderyzmu? Zasłania się przy tym decyzją de facto kontrolowanego w zupełności przez siebie Trybunału Konstytucyjnego, a w ramach „podziękowania” ze strony ukraińskiej słyszy powtarzane już od wielu lat ogólnikowe frazesy o zacieśnianiu współpracy i „możliwości wznowienia ekshumacji na Wołyniu w przyszłości”, która jednak – dodajmy – obwarowana jest kolejnymi warunkami oraz wymogiem spełnienia kolejnych ukraińskich postulatów.

Wszystko to zostaje przedstawione w rządowych mediach jako WIELKI SUKCES w relacjach z Ukrainą i znaczący krok w celu pogłębienia współpracy z tymże państwem.

Minister Spraw Zagranicznych Ukrainy otwarcie, na forum publicznym poucza polskie władze i polskich rolników, przypominając o konieczności stosowania się do zasad uczciwej konkurencji (w normalnym państwie za takie buńczuczne słowa ministra, ambasador Ukrainy zostałby natychmiast wezwany na dywanik – u nas, niestety, sprawa przeszła bez echa). Szef MSZ Ukrainy w swoich oficjalnych wypowiedziach popiera kłamcę wołyńskiego Wołodymyra Wjatrowycza, legitymizując tym samym głoszone przez niego tezy (czytaj: brednie). To tylko niektóre z przykładów tego, jak ukraińskie władze w sposób bezwzględny wykorzystują słabość i „miękkość” strony polskiej.

Politycy PiS nie tylko postępują wbrew polskiej racji stanu, lecz również zachowują się jakby byli pozbawieni męskości – zupełnie niehonorowo. Jednak nie dajmy się zwieść pozorom, gdyż w innych kwestiach potrafią być jak najbardziej stanowczy i męscy. Zatem żałosna postawa polskiego rządu wobec Ukrainy nie wynika ze słabości charakteru poszczególnych decydentów, lecz jest rezultatem wcielania w życie strategii pt. „Bez niepodległej Ukrainy nie ma niepodległej Polski”, co w istocie można tłumaczyć jako „Interes Ukrainy jest interesem Polski”.

Przez taką postawę rządzących, w pierwszej kolejności cierpią polscy rolnicy. PiS bez żadnych ograniczeń, w sposób zupełnie bezwarunkowy otworzył nasz rynek dla rolników ukraińskich, przez co jest on zalewany ukraińskim zbożem, owocami, warzywami, drobiem i trzodą chlewną. W chwili, gdy piszę ten artykuł, nasi rolnicy zapowiadają kolejne protesty i blokadę głównych dróg. Domagają się wstrzymania masowego importu żywności zza Bugu. Czy czeka nas powtórka z czasów Samoobrony? Czas pokaże.

Rząd deklaruje gotowość do wspólnych rozmów, ale szczerze powiedziawszy – nie wierzę w to, aby można było liczyć na zasadniczą zmianę kursu w tej kwestii. Rząd próbuje przekonać rolników, iż prowadzona przez niego polityka jest korzystna dla obu „partnerów” (w chwili, gdy usłyszałem to słowo, ogarnął mnie śmiech), a więc również dla polskich gospodarzy. Zapewne miłościwie nam panujący PiSowcy zachodzą w głowę „czemu ci rolnicy tak protestują? Muszą wyjątkowo nie lubić Ukraińców! Trzeba ich jakoś do nich przekonać!” Drogi PiSie, spieszę z wyjaśnieniem: protestują nie dlatego, że nie lubią Ukraińców, ale dlatego, że prowadzona przez was polityka na o wiele korzystniejszej pozycji stawia rolnika ukraińskiego aniżeli polskiego.

Efekty? Ceny w skupach są tak niskie, że bardziej opłaca się wyrzucić zbiory niż je sprzedać w skupie. Setki tysięcy ton polskiego zboża, polskich owoców i warzyw leżą i gniją na polach, bo nie ma co z nimi zrobić. Żadna instytucja charytatywna nie jest w stanie przyjąć tak wielkiej ilości żywności. To nie tylko karygodne marnotrawstwo z ekonomicznego punktu widzenia, lecz również ogromny grzech. Rząd zaś umywa ręce, przerzucając finansową i moralną odpowiedzialność za tę sytuację na polskich gospodarzy.

CZYTAJ DALEJ lub WRÓĆ DO POPRZEDNIEJ STRONY

Tekst ukazał się na portalu GazetaRycerstwo.pl

szkic zastrzeżony przez wydawcę kontrrewolucja.net

Przekaż wieści dalej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Kontrrewolucja.net