Prof. Bartyzel o dobroludzizmie: Moralna anarchia
Prof. Jacek Bartyzel napisał krótkie rozważanie dotyczące tzw. dobroludzizmu w Kościele. Przywołał przy tym prekursora tej błędnej, acz powszechnej dziś postawy, Jeana Jaqcuesa Rousseau.
– Aby zrozumieć w pełni niebezpieczeństwo szerzenia się – i to nie tylko wśród „zwykłych wiernych”, ale za zachętą płynącą ze szczytów hierarchii – tzw. dobroludzizmu (nie jest ważne w co wierzysz i czy wypełniasz obowiązki nakładane przez wiarę i moralność, ale tylko to, czy jesteś „dobrym człowiekiem”), warto pamiętać o dokonanym przez prekursora takiego podejścia, czyli J.-J. Rousseau, rozróżnieniu (zob. „Marzenia samotnego wędrowca”, r. VI) pomiędzy „człowiekiem dobrym” a „człowiekiem moralnym” – napisał na Facebooku prof. Jacek Bartyzel.
– Człowiek moralny jest wprawdzie niezbędny w społeczeństwie obywatelskim, ale jest w nim coś „sztucznego” (jak samo to społeczeństwo), ponieważ działa on w poczuciu obowiązku, starając się żyć według zasad koniecznych dla podtrzymania tegoż społeczeństwa, musi zatem trzymać na wodzy swoje „naturalne” popędy, co wymaga wysiłku i pracy, co jest nużące. Człowiek dobry natomiast podąża za swoimi naturalnymi instynktami popychającymi go do doświadczania przyjemności, które czynią go – co Rousseau przyznaje otwarcie, ale i z pełną aprobatą, a nawet wyznając, że sam tak żyje (zob. „Wyznania”) – „leniwym zwierzęciem”, rozmarzonym wędrowcem, któremu nic się nie chce, i który jest życzliwym przyjacielem i czułym kochankiem, ale bez żadnych zobowiązań, gdyż kierującym się wyłącznie uczuciem – dodał.
– Wynika z tego że „dobroć” jest koniecznie, a nie tylko przypadkowo, moralną anarchią – podsumował prof. Jacek Bartyzel.
facebook.com
Przekaż wieści dalej!
Całość można z puentować krótko; ” cały czas intelektualizujemy trawiące nas atawizmy”.
Wbrew temu, co sądzi wielu, Benedykt XVI to nie był wybitnym teologiem
jego działania przez kilkadziesiąt lat cechowała wewnętrzna sprzeczność – z jednej strony życzliwość wobec liberalnych modernistycznych heretyckich zmian (po)soborowych, z drugiej strony – sentymentalne próby postawienia Tradycji na piedestał, który jednakowoż nie był wyraźnie określony co do kształtu, formy i wymiarów.
Kulminacyjne zaś lata to desperacka próba pogodzenia wody z ogniem i stworzenie „rytów w rycie” – na skutek trwającego wiele lat dwójmyślenia i teologicznego rozdwojenia B16
tj nadzwyczajnej i zwyczajnej formy rytu rzymskiego
– kuriozum bez precedensu, którego w żaden sposób katolik nie może usprawiedliwić.
A kulminacją kulminacji Benedyktowego dwójmyślenia była nieszczęsna zakłamana abdykacja i próby wprowadzenia rozdwojonego 'papiestwa’, czynno biernego, którego to w żaden teologiczny sposób uzasadnić niepodobna.
(O Jego hermeneutyce ciągłości też nie wpominać, bo to równie interesujący i równie schizofreniczny koncept )
Co do rzekomo pozytywnych owoców Summorum Ponitficum
– cóż… poza niewielkim wzrostem liczby wiernych zainteresowanych tradycyjną liturgią trzeba powiedzieć, że wszyscy katolicy
(mamy na myśli tych, którzy nie byli związani wcześniej z FSSPX, FSSPV, IMBC)
w gratisie otrzymali fałszywy przekaz o równorzędności NOM nowej mszy i tradycyjnej mszy, co jest oczywistym kłamstwem.
I co więcej – ci „wszyscy oni” ten przekaz łyknęli.
Kolejną kwestią jest, że Summorum Pontificum było „zaledwie” motu proprio.
Dziwne, że „najwybitniejszy teolog XX wieku”, jak piszą o księdzu Joseph Ratzingerze, kwestię przywrócenia Tradycji potraktował dokumentem całkiem niskiej rangi.
To co, nie wiedział, że byle następca – Franciszek będzie mógł ten dokument dowolnie zmienić, albo go wyrzucić do kosza?
Możliwości są dwie:
albo sprawa Tradycji nie była dla ks. Ratzingera B16 tak ważna, jak mówią, albo był człowiekiem krótkowzrocznym i naiwnym. Nie wiemy, co gorsze.
Podsumowując, niewątpliwie ważne teologicznie kwestie poruszane przez B16 J. Ratzingera są dalece bardziej przyćmione Jego skrajnie ambiwalentnymi i w konsekwencji prowadzącymi katolików na manowce konceptami hermeneutyki ciągłości, dwóch form jednego rytu i tchórzliwej abdykacji.
Nie potrzeba nam papieży, którzy stojąc w rozkroku nie wiedzą do której łodzi mają wejść. Stojąc każdą nogą w innej łodzi zawsze się to kończy tym samym – wpadnięciem do wody.