6 kwietnia 2024
HistoriaKultura i recenzjePublicystyka

Refleksje na kolejną rocznicę

foto: YouTube
foto: YouTube

Wczorajsza 70. rocznica zakończenia II wojny światowej skłania, mimo upływu lat,  do przemyśleń i może być również okazją do przewartościowań czy innego sposobu postrzegania historii.

Dla Polaków mojego pokolenia – pierwszego powojennego – które na szczęście wojny nie zaznało, ma ona w sobie coś niebezpiecznego a jednocześnie kuszącego i pełnego egzotyki. Samo słowo nie wywoływało jakichś głębszych emocji. Jeśli chodzące do szkoły dziecko na każdym kroku słyszało określoną narrację, którą później pogłębiał jeszcze przekaz mediów, trudno było potem reagować na słowo „wojna” inaczej, niż wzruszeniem ramion i myślą „ojej, znów to samo”.

Dziecko nie jest w stanie pojąć wojennej grozy i prawdziwego niebezpieczeństwa, póki samo nie znajdzie się w centrum wydarzeń. Dlatego dzieci – obojętne po której stronie zastała je wojna – były najtragiczniejszymi ze wszystkich ofiar wojny. Poza możliwością fizycznego okaleczenia, równie strasznym okazywało się nieusuwalne kalectwo duchowe. Dopiero po latach można było zrozumieć dorosłych – rodziców, krewnych – którzy zostali dotknięci wojną, utratą bliskich, widokiem piekła na ziemi.

W moim rodzinnym domu niewiele słyszałem o wojnie. Rodzice nie wdawali się w długie relacje i rozmowy o wojnie, nie naśladowali przekazu, który na okrągło był obecny w TV. Dowiedziałem się dopiero po latach od innych, co zabrała i zniszczyła im wojna. Tata pochodził z Kresów i był jednym wśród milionów, które przeszły gehennę pobytu na „nieludzkiej ziemi” i piekło sowieckiej rzeczywistości. Mama i jej rodzina straciła egzystencjalne podstawy życia we wrześniu 1939. Po tragicznej śmierci ojca żyli w skrajnej tułaczej biedzie. Cudem przeżyli Powstanie Warszawskie. Typowe polskie losy

Ale równocześnie, jak to dzieci, bawiliśmy się w naśladowanie prawdziwej wojny i możliwie wiernie odtwarzaliśmy jej realia. Na ile tylko pozwalała dziecięca wyobraźnia. W naszej „wojnie” również byli dobrzy i źli. I o dziwo, z Niemcami owszem, się walczyło i na ogół wygrywało, ale znacznie gorsi od nich byli „ruscy”. Zresztą nikt nie chciał być „ruskiem”, to był po prostu obciach. Realia wojenne dziecięcej zabawy odbiegały od PRL-owskiej rzeczywistości. Nie pomagała oficjalna „prawda czasu, prawda ekranu” i zakłamana propaganda o „odwiecznej przyjaźni z bratnimi narodami miłującego pokój ZSSR”. I wszystkie seriale i monstrualne filmy batalistyczne – na nic.

Miałem po latach okazję rozmawiać o wojnie z Rosjanami. Zwykłymi ludźmi, jak ja. Obraz wojny był jednak „zideologizowany” i trudno było przedrzeć się i odwołać do zdrowego rozsądku. Przeszkodą i zasadniczą barierę stanowiły wyuczone frazesy i utrwalone komunistyczną propagandą stereotypy. Dla nich wojna zaczynała się od hitlerowskiej napaści 22 czerwca 1941. A wcześniej – nasz tragiczny 17 września 1939 – to dla nich „oswobodzicielski marsz” armii radzieckiej, aby wyrwać bratnie słowiańskie narody spod jarzma „burżujskiej” Polski, z którą raz-dwa sobie poradzili. Wojna zimowa z Finlandią w grudniu 1939 była dziejową koniecznością ochrony północnych rubieży przed fińskimi faszystami. Potem było źle, ale Stalingrad był nasz. A potem niepowstrzymany pochód na Zachód wśród pasma sławnych zwycięstw nad hitlerowską bestią. I na końcu berliński finał wśród czerwieni sztandarów zatkniętych na ruinach Reichstagu i Bramy Brandenburskiej.

Zadawałem sobie wtedy naiwne pytanie – dlaczego „mój” obraz wojny różni się od „ich”? Dlaczego został zafałszowany, skoro wówczas byliśmy przecież w jednym bloku zaprzyjaźnionych ze sobą krajów?

Dopiero po latach coraz śmielej wychodził spod grubej warstwy propagandowych łgarstw realny obraz wojny widziany ich oczami. Tragiczna codzienność gnanego bez przerwy chłopaka, który nauczył się spać nawet w marszu. Ciągle głodny, w rozlatujących się butach i sztywnym od brudu mundurze. Jak wyćwiczone zwierzę reagował na komendy oficerów. Atrofia uczuć i ludzkich odruchów. Na co ci kolega, przyjaciel, skoro za chwilkę już go nie będzie. I dominujący strach przed raną i męką konania. Bo tylko szybka śmierć była wybawieniem.

Przychodzi rozkaz: rozminować przedpole. Teren otwarty, pagórkowaty, Niemcy doskonale okopani i wstrzelani. Nic prostszego. Na rozkaz, z okopów podnosi się batalion piechoty. Bez wsparcia własnej artylerii, bo nie dowieźli amunicji. Wkrótce zdziesiątkowany oddział zaległa w szczerym polu wśród wybuchów pocisków i eksplodujących min. Z tyłu za plecami w pogotowiu czeka kilka ckm-ów. Gdy któryś z żołnierzy odważy się biec z powrotem, pada skoszony serią „od swoich”. Stalin wydał przecież rozkaz „ani kroku wstecz” (ros. ни шагу назад). Jeśli cel nie został osiągnięty, wysyła się następne bataliony. Aż do skutku. Życie żołnierza nic przecież nie kosztuje. O takich sposobach prowadzenia wojny pisał z dumą we wspomnieniach marszałek Żukow, sowiecki „geniusz” wojenny.

Sowieckim zwyczajem kobiety nie miały żadnych ulg. Jak mężczyźni trafiały do jednostek liniowych, podobnie ubrane i wyekwipowane. Były telefonistkami i sanitariuszkami, ale walczyły także w kompaniach strzeleckich. W trakcie forsownego marszu w upalne lato, kobiety dostrzegły przed sobą rzekę. Wszystkie, nie bacząc na dyscyplinę i wrzaski oficerów, rzuciły się do wody. Higiena dla kobiety ważna rzecz, nie rozumieli tego jednak mężczyźni.

foto: Bundesarchiv, Bild 183-R77767, licencja CC BY-SA 3.0 via Wikimedia Commons
foto: Bundesarchiv, Bild 183-R77767, licencja CC BY-SA 3.0 via Wikimedia Commons

W marcu 1945 w czasie forsowania Odry, przez prowizoryczny most pontonowy przejeżdżała kolumna sanitarna z rannymi. Na przejazd w kierunku przeciwnym, na zdobywany przyczółek oczekiwała kolumna T-34. Przejeżdżał tamtędy generał wojsk NKWD. Zatrzymał samochód i wezwał dowódcę czołgistów. Na pytanie o przyczynę postoju usłyszał, że musi czekać na przejazd sanitarek. Enkawudzista wyjął pistolet i w obecności żołnierzy zastrzelił go. Wezwany za chwilę zastępca nie miał już wątpliwości. Skierował na most swoje czołgi, które przejechały na drugi brzeg zostawiając za sobą krwawą miazgę.

To obrazy wojny widziane ich oczami. Dopiero po latach od zakończenia wojny przyszedł moment na gorzką refleksję. O milionach niepotrzebnych ofiar. O Stalinie i „bohaterskich” dowódcach, nie liczących się z życiem własnych żołnierzy. Sołżenicyn pisał o tragicznym losie inwalidów wojennych, których po rehabilitacji i wyjściu ze szpitala zsyłano do łagrów, żeby swoim widokiem nie przypominali okropności wojny.

Czy Polacy świętowali koniec wojny? Co koniec wojny oznaczał dla Polaków? Natychmiast po przetoczeniu się frontu rozpoczęły się masowe aresztowania i represje, skierowane głównie w podziemie niepodległościowe. „Nowa” władza wspierana sowieckimi bagnetami sparaliżowała wolę oporu, zaczynała swoje rządy od terroru i przemocy takimi sposobami, jak wcześniej robili to hitlerowcy. Najtrafniej oddają ten czas strofy słynnego wiersza Józefa Szczepańskiego „Ziutka”, „Czerwona zaraza”:

„Żebyś ty wiedział, nienawistny zbawco,


jakiej ci śmierci życzymy w podzięce


i jak bezsilnie zaciskamy ręce, 
pomocy prosząc,

podstępny oprawco”.

Tak było w kraju. A na emigracji? Żołnierze walcząc przykładnie i dzielnie na wszystkich frontach wojny u boku aliantów, ciężko przeżywali ich podłą zdradę w Jałcie. Wielu nie chciało wracać do Ojczyzny, wybrali gorzki chleb emigranta. Ci, którzy zaufali komunistycznym obiecankom, zasiedli wkrótce po powrocie na ławach oskarżonych w pokazowych procesach i w stalinowskich katowniach tracili zdrowie i życie.

Zamiast wolności – kajdany. Za opór i sprzeciw – bydlęce wagony i kopalnie uranu na Kołymie. Zamiast uznania i wdzięczności za żołnierską wierność przysiędze – kula w tył głowy i bezimienny grób.

Ciężko tłumaczyć polskie losy obcym. Ciężko przychodzi opowiadać o wartościach obecnych wciąż na kartach naszej historii, za które umierali Polacy. Obcy nie zrozumieją, bo nie mieli takich doświadczeń, nie zaznali takiego losu.

Dostaliśmy od Pana Boga dar wolności. Warto pamiętać, że został okupiony nieopisanymi stratami i cierpieniami milionów Polaków. Ich krew będzie wołać, gdy zapomnimy o tej naszej trudnej wolności. „Wolność jest dana człowiekowi przez Stwórcę i jest mu równocześnie zadana” – tak mówił nasz Św. Jan Paweł II.

Patrząc wstecz, na historię dawniejszą i tę całkiem niedawną, warto o tym naszym obowiązku i zadaniu pamiętać. I nie tylko od święta.

foto: Wikimedia Commons
foto: Wikimedia Commons

źródła: Swietłana Aleksijewicz – Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. Wołowiec 2010)

Geoffrey Roberts – Generał Stalina. Życie Gieorgija Żukowa (SIW Znak 2014)

szkic zastrzeżony przez wydawcę kontrrewolucja.net

Przekaż wieści dalej!

Grzegorz Mucha

Z urodzenia Warszawiak, z zamiłowania historyk, z wykształcenia administratywista i politolog, z potrzeby serca publicysta, z przekonania prawicowiec

Więcej artykułów autora

Grzegorz Mucha

Z urodzenia Warszawiak, z zamiłowania historyk, z wykształcenia administratywista i politolog, z potrzeby serca publicysta, z przekonania prawicowiec

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Kontrrewolucja.net