In-vitro – nieopłacalna inwestycja
Biznesmen musi wiedzieć, kiedy mu się jakaś inwestycja opłaca, a kiedy mu się nie opłaca. Jeśli wyłoży na coś za dużo pieniędzy, poniesione koszty mu się nie zwrócą. I tak jest właśnie z in-vitro.
Na początku tego tekstu chciałbym jasno zaznaczyć pewną kwestię – jestem przeciwny stosowaniu zapładniania sposobem in-vitro nie z powodów, o których będę pisał poniżej. Dla mnie śmierć zarodka jest równoznaczna ze śmiercią człowieka. Będę jednak szczery, w życiu patrzę także na pieniądze. Zwłaszcza te publiczne. A dane, które ostatnio raczyło opublikować Ministerstwo Zdrowia, wstrząsnęły mną ogromnie.
Zakładam, że czytelnicy Kontrrewolucji wiedzą, na czym metoda in-vitro polega. Generalnie chodzi o umożliwienie kobietom niepłodnym zajście w ciążę. Szczytny cel, prawda?
Nawet jeśli i szczytny, jest on kompletnie nieopłacalny finansowo. Dzięki statystykom z Ministerstwa Zdrowia możemy być tego pewni. Niedawno minął rok, odkąd nasz rząd dofinansowuje sztuczne zapłodnienie. I jakie są tego efekty?
Otóż niezbyt zadowalające. W programie wzięło udział 8685 par, uzyskano 2559 ciąż i…uwaga! Urodziło się 214 dzieci! Już sam ten fakt jest przytłaczający. Według CitizenGO mogło zginąć nawet 50-60 tysięcy istnień. Kilkadziesiąt tysięcy dzieci nigdy się nie narodzi po to, aby na świat mogło przyjść 214 innych. Sami oceńcie, czy takie przedsięwzięcie było opłacalne.
Co jest jeszcze gorsze, według Ministerstwa Zdrowia wiele z tych noworodków wykazuje bardzo słabą odporność. Po prostu dzieci z probówek okazują się być organizmami znacznie słabszymi od dzieci poczętych naturalnie. W dodatku kosztowało to nas – podatników – 72,4 miliona złotych.
I to jest właśnie kwestia, która boli mnie najbardziej. 214 dzieci przyszło na świat za 72,4 mln. Są ludzie, którzy mówią, że życie ludzkie jest bezcenne. Ja uważam, że każde życie ma cenę. I ta jak dla mnie jest zbyt wysoka. Poza tym – co z dziećmi narodzonymi, które urodziły się chorowite? Ile pieniędzy na opiekę nad nimi wydaje NFZ?
Oczywiście nie chodzi tu tylko o pieniądze, po prostu z bardzo prostego podsumowania wynika, że aby na świat przyszło 214 dzieci (często chorowitych) trzeba było:
– poświęcić 50-60 tysięcy zarodków
– wydać 72,4 mln złotych
A to jeszcze nie koniec!
Ciekawi mnie bardzo mocno jedna kwestia. Gdy ktoś chce adoptować dziecko, musi przejść szereg procedur, prawda? Sprawdzane jest, do kogo dane dziecko ma trafić, czy jest to rodzina, która zasługuje na zaufanie, czy jej finanse są wystarczające. Otóż w przypadku in-vitro tego nie ma. W krajach zagranicznych jest to metoda popularna dla par homoseksualnych. Uważam, że jest to celowe uchylenie furtki dla właśnie takich osób.
Ponieważ uważam się za paleolibertarianina, bardzo nie lubię, gdy pieniądze z podatków są wydawane na rzeczy, które uważam za nierentowne (zwłaszcza od kiedy sam miałem okazję pracować). In-vitro jest metodą, z którą słusznie walczy Kościół katolicki. Dostrzegam w tym jednak pewien problem. Kościół zwykle patrzy na tę sprawę wyłącznie z perspektywy życia ludzkiego. Oczywiście to jest w tym wszystkim bezsprzecznie najważniejszy aspekt. Jednak zastanówmy się – skoro za przeciwnikami in-vitro przemawiają cyferki – dlaczego by z nich nie skorzystać?
Myślę, że moje stanowisko w tej sprawie jest dość jasne. Jeśli podzielasz je w choć pewnym stopniu, to rozważ podpisanie petycji w sprawie lepszego nadzoru nad metodą in-vitro w Polsce (TUTAJ).