Jugentamt: najważniejsze są pieniądze, nie dzieci
„Każdego dnia prześladowała mnie myśl, że krzywdzę polskie dzieci i rozbijam szczęśliwe rodziny. Wreszcie powiedziałem dość!” – w taki sposób pracę w niemieckim Jugendamt, urzędzie do spraw dzieci i młodzieży, wspomina Uwe Kirchoff. Były pracownik dodaje, że urząd nie ma nic wspólnego z dobrem dzieci, jest za to instytucją biznesową.
Kirchoff w Jugendamcie przepracował 12 lat, a o tym, co zobaczył, postanowił opowiedzieć publicznie. – Za jedno dziecko wychowywane w rodzinie zastępczej Jugendamt płaci 1000 euro – wyjaśnia Uwe Kirchoff. Dodaje, że jeżeli dziecko jest niepełnosprawne, ta kwota może wzrosnąć do 25 tys. euro. Kirchoff wyjaśnia też, że urząd w dużej mierze opiera się na manipulacji, ponieważ o polskie dzieci zabiega wiele niemieckich rodzin zastępczych. Obcokrajowcy są także łatwym celem, gdyż słabo znają przepisy, język i mają problemy ze znalezieniem pomocy.
Pierwszym dzieckiem, które odebrał polskiej rodzinie był 14-letni chłopiec, który ukradł batonik ze sklepu. Na tej podstawie urząd stwierdził, że rodzice nie są w stanie wychować dziecka i odebrał im syna. Kirchoff tłumaczy, że cała procedura zaczyna się od niezapowiedzianej kontroli w domu. -Wystarczy napisać w dokumentach, że dziecko jest w domu smutne. To może być podstawą do odebrania go rodzicom. A płacz? Błagania rodziców? Urzędnika ma to nie obchodzić – twierdzi Kirchoff. Zdaniem mężczyzny urzędnikom Jugendamtu przyświeca jeden cel: możliwość zarobienia na dzieciach i ich germanizacji. Kirchoff miał z tego powodu wyrzuty sumienia, z którymi sobie nie radził, dlatego zaczął pomagać rodzicom w odzyskiwaniu dzieci. Były urzędnik uważa Jugendamt za „zakłamaną instytucję”.
Szy/pch24.pl
Przekaż wieści dalej!